
Gigant światowego kina skończył 50 lat
Jego wyobrażenie o szczęściu spełnia się o 11 rano, z Hitchcockiem przed oczami i puszką piwa w dłoni. Zdarzyło mu się nie wychodzić z prywatnej sali projekcyjnej przez dziewięć dni, podczas których wraz z raperem RZA obejrzał 49 filmów. Trzyma w domu 40 tys. płyt DVD i 5 tys. CD, głównie z filmowymi ścieżkami dźwiękowymi. Wszystkożerny. Pochłania spaghetti westerny, blaxploitation i włoski horror, rozgadane intelektualne kino Erica Rohmera i klasyczne gatunkowe Howarda Hawksa, w jego kolekcji 1000 tytułów japońskich i 300 chińskich królują latający mistrzowie sztuk walki. Zbiera opakowania po płatkach śniadaniowych oraz komiksy, oglądanie, czytanie i słuchanie nie zajmuje go tylko wtedy, gdy sam pracuje - wymyśla, kręci, pisze. A pisze wszędzie, bez przerwy. Na każdą książkę potrzebuje dwa razy więcej czasu niż normalny człowiek, bo w trakcie lektury kombinuje, jak by ją sfilmował.
O ludziach z pasją przechodzącą w obsesję mawiamy, że nie mają życia prywatnego. Quentin Tarantino nie ma życia.
Szkoły nienawidził i prędko ją rzucił, zatrudnił się jako bileter w kinie porno o wdzięcznej nazwie Pussycat Theatre, potem utknął w wypożyczalni kaset wideo - tak pobrał edukację, tam kształtował się estetycznie. Mieszka sam, nigdy się nie ożenił, nie ma dzieci, mówił, że nie zamierza zakładać rodziny przed sześćdziesiątką. Egzystuje w popkulturze i na jej wyściełanych ekstremami peryferiach, nawet kiedy słyszymy o jego romansach - prawdziwych lub rzekomych - i w ogóle o kobietach, nie ma w nich historii z życia wziętych. Z Sofią Coppolą też od świtu do zmierzchu przesiadywał w sali projekcyjnej, namiętne uczucie do muzy Umy Thurman obwoływał ściśle platonicznym, u płci przeciwnej kręcą go przede wszystkim stopy - zwłaszcza mały palec, choć lubi i podeszwę - o czym wie każdy, choćby pobieżny, odbiorca jego twórczości.
***
Sam im intensywniej ją oglądam, tym bardziej podejrzewam, że największy gwiazdor wśród współczesnych reżyserów nie istnieje. Spójrzcie na jego fizys - kontury ostre jak w karykaturze, mimika przesadzona jak w kreskówce.
Na potrzeby felietonu możemy, rzecz jasna, roboczo założyć, że Quentin istnieje. I że wariacki ''Niezupełnie Hollywood'' Marka Hartleya nie jest elementem mistyfikacji, lecz autentycznym dokumentem o Ozploitation, czyli popularnym, głównie niskobudżetowym, kinie australijskim z lat 70. A wtedy dostaniemy bezcenny materiał poznawczy - wyciąg z obrazów buzujących w jaźni Tarantino, który w rozedrganym entuzjazmie co rusz pojawia się w kadrze, by składać żarliwe hołdy twórcom, o których nie słyszeliście, i filmom, których wcale nie chcielibyście zobaczyć. Z grasującymi po ekranie lesbijkami kanibalkami, obdarzonymi świadomością i mordującymi ludzi karetkami, primabalerinami przeistaczającymi się w wilkołaki. Z gagami w rodzaju wymiotowania z wieży Eiffla na przechodniów, przytulania się do sztucznych penisów grubszych od tułowia, ulic wybrukowanych psimi kupami. Tarantino pożyczał stamtąd garściami, np. nieprzytomnej w ''Kill Billu'' Thurman polecił wzorować się na bohaterze ''Patricka'' - mężczyźnie pogrążonym w śpiączce, lecz kontrolującym ludzkie umysły. Dlaczego? ''Nie zastanawiałem się, czy jego otwarte, nieruchome oczy wyglądały wiarygodnie, bo wyglądały fajnie''.
Tak, amerykański reżyser, gdyby istniał, byłby totalnie oderwany od rzeczywistości, jak przystało na oryginała, który nie doświadczył prawie niczego, czego nie doświadczył w imitacji rzeczywistości, sztuce wysokiej lub niskiej. Kiedy rozjuszony felietonista ''Dużego Formatu''Krzysztof Varga wyklinał jego ''głupotę'', ''brak refleksji'' i ''mistrzostwo sztuczności'', tęsknił za artystą, który zachowuje jakikolwiek kontakt ze światem niewirtualnym, wyznaje jakiekolwiek zasady, do czegokolwiek dąży. Tarantino nie uznaje niczego. Dlatego nie może istnieć, musi być awatarem oprogramowania, które zasysa wszelkie wytworzone gatunki, fabuły, toposy, ikony i konstrukcje narracyjne, by je mielić i wypluwać nowe konfiguracje, najlepiej szokująco odmienne od już publiczności znanych.
Tarantino w ''Gazecie'': ''Okrucieństwo wkręca w fotel. Czy to nie odjazdowe?''
Skoro płatni mordercy idą w ''Pulp Fiction'' wykonać mokrą robotę, to ich uczłowieczmy, niech przez kwadrans ''filozoficznie'' gawędzą, niech się dadzą polubić, niech zabity Vince Vega jeszcze wróci na ekran, i to zupełnie bez gwałtu na logice. Skoro ''Kill Bill'' został ugotowany w kotle z kipiącymi testosteronem kinem samurajskim, kung-fu i spaghetti westernem, to niech krwawą jatkę urządzają członkinie Plutonu Śmiercionośnych Żmij, niech śmiercionośną Technikę Pięciu Punktów Dłoni Rozsadzających Serce opanuje akurat Czarna Mamba, niech porusza się ona Cipkowozem. Skoro w ''Bękartach wojny'' znów opowiadamy o II wojnie światowej, to niech Hitler zginie w zamachu (oczywiście w sali kinowej), a Żydzi wywrą symboliczną zemstę na oprawcach i pozdejmują z nazistów skalpy. Skoro w ''Django'' wracamy do najbardziej ponurego rozdziału amerykańskiej historii, to ponakłuwajmy uszy widzów seryjnie wystrzeliwanym słowem ''czarnuch'', a rozkutego (w celach zarobkowych!) niewolnika uczyńmy najbardziej śmiercionośnym rewolwerowcem Dzikiego Zachodu. Każda niedorzeczność dozwolona, byle ''wyglądała fajnie''.
***
Tarantino jest wolny totalnie, także od psychologii - nie opowiada o ludziach, lecz sztucznych tworach scenariusza, których losem nie sposób się przejmować, którym nie sposób współczuć, nad którymi nie sposób zapłakać. Ciekawi cię, jak splecie lub rozwiąże kolejne fabularne zawijasy, ale ciekawi na zimno, przy wyłączonych emocjach. Można się najwyżej roześmiać, bohaterowie rozmawiają niemal wyłącznie dowcipnie lub surrealistycznie, czasem tworzą osobne mikroopowiastki nie do zapomnienia. Jak monolog Christophera Walkena w ''Pulp Fiction'' o jeńcu Wietnamczyków, który przez pięć lat ukrywał zegarek dla syna w odbycie. Albo monolog z opartego na scenariuszu Tarantino ''Prawdziwego romansu'', w którym Dennis Hopper wyjaśnia, dlaczego ''Sycylijczycy pochodzą od czarnuchów''. Albo perory Christopha Waltza, dającemu w ''Bękartach wojny'' twarz najbardziej elokwentnemu i czarującemu esesmanowi w historii kina, który osobiście nie ma nic do Żydów, ale musi wykonywać rozkazy.
''Newsweek'' o Tarantino: ''Sprawiedliwy wśród filmowców świata''
Tego ostatniego Tarantino uważa za najwspanialszą postać, jaką wymyślił. Wytwarza rozrywkę otwarcie amoralną, programowo bezmyślną, żądającą od widza zdystansowania i niezadawania żadnych pytań. W zamian zaprasza na orgię estetycznych przyjemności, tak w warstwie wizualnej, jak dźwiękowej - kiedy milkną złotouści bohaterowie, rozbrzmiewają muzyczne perły z lamusa, również świadczące o żarłoczności lub nieistnieniu amerykańskiego reżysera, który sprawia wrażenie, jakby przeszukał wszystkie szafy grające świata - regularnie wyłuskuje klejnoty twórców, którzy poza tym jedynym wyłuskanym nigdy nie wykuli piosenki z błyskiem. I wcale nie wiadomo, czy dojrzały Tarantino jeszcze się nie zradykalizuje. Gust mu raczej nie łagodnieje, jeśli za swój ulubiony film nakręcony, odkąd sam został reżyserem, uważa ''Battle Royale'' Kinjiego Fukasaku - o licealistach, których rząd wysyła na odciętą od świata wyspę, by się tam pozabijali (widowisko oczywiście transmituje telewizja).
Najbardziej wpływowy reżyser naszej ery jest chuliganem, który dla czystej zgrywy demoluje przyzwyczajenia konsumentów obrazkowych fabuł i naszą wiedzę o świecie, ale opowiada tak wirtuozersko, że wyświęciło go środowisko chcące uchodzić za szczytowo snobistyczne i wyrafinowane, przyznając mu w 1994 roku Złotą Palmę - chyba najgłębiej w historii festiwalu w Cannes zanurzoną w kulturze masowej. I wynikającą być może z przeczuć jurorów, że ''Pulp Fiction'' odciśnie silniejsze piętno na nowoczesnym kinie niż jakikolwiek film dekady. Od tamtej pory nielinearna narracja stała się standardem nawet w mainstreamie, a ja, wiedziony przeświadczeniem o Quentinie jako zjawie skrywającej maszynę do mielenia popmięsa, nie mogę oprzeć się podejrzeniu, że chronologiczność opowiadań ostatecznie ukatrupił rozwój technologii. Uściślając - programy do edycji tekstów, z poczciwym Wordem na czele. Dziś zwyczajnie zbyt łatwo przesuwać akapity, by nie kusiło. Sam to przed chwilą zrobiłem, zresztą dawno temu zaobserwowałem fundamentalną różnicę między sobą a dziennikarzami starszego pokolenia - oni pisali artykuły od pierwszego do ostatniego akapitu, ja lubiłem zaczynać od środka.
Tarantino zaczął na widowni. Tam się urodził. Seanse były tańsze niż niania, więc mama - rozwiodła się przed porodem - usadzała brzdąca w kinie, nawet na brutalnych ''Dzikiej bandzie'' Peckinpaha czy ''Oswobodzeniu'' Boormana. Quentin wychodzi z niego tylko na plan. Kiedy w młodości zdradził swoją dziewczynę, zamierzał odzyskać honor w stylu jakuzy - okaleczyć się. Od odcięcia małego palca odwiódł go znajomy, apelując, by zamiast zmieniać czyn podły w szlachetny, zaprzestał popełniania podłych. I Tarantino zaczął popełniać filmy.
Tarantino w ''Newsweeku'' i u Yoli Czaderskiej-Hayek: ''Dlaczego zabiłem Hitlera''; ''Bardzo często słyszę to pytanie''
...
Comment
You must be logged in to comment. Register to create an account.
Next movie
#218 Marcel the Shell with Shoes On
13 March 2025, 3:00 pm
Some people say that my head's too big for my body and I say to them, 'compared to what?'