22 October 2015

Grzegorz Płonka - niepełnosprawny geniusz z Murzasichla. Zagrał Beethovena lepiej niż zrobiłby to sam Beethoven


Justyna Kopińska 2015-10-22, ostatnia aktualizacja 2015-10-21 16:41:13

 

Szkoła muzyczna w Krakowie odmówiła, jak tylko nauczyciele dowiedzieli się, że Grzegorz Płonka jest niepełnosprawny. Nie chcieli nawet posłuchać, jak gra.

- Zagrał Beethovena lepiej, niż zrobiłby to sam Beethoven! - mówili po występie 27-letniego Grzegorza Płonki jurorzy międzynarodowego festiwalu muzycznego osób z zaburzeniami słuchu. Festiwal odbył się po raz pierwszy w lipcu tego roku w Warszawie. Do finału przeszło 14 uczestników z różnych kontynentów. Grzegorz zagrał sonatę Księżycową. Blisko pięćset osób w sali koncertowej im. Lutosławskiego przez kilka minut biło brawo.

 


- Wszyscy mieli łzy w oczach - mówi mi prof. Henryk Skarżyński z Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu. - W jury byli m.in. Ewa Podleś i Stanisław Leszczyński, wybitni muzycy. Znam historię Grzegorza i słysząc ich ocenę, pomyślałem: mamy do czynienia z cudem.

Pani doktor stawia pasjansa

- Lekarze powiedzieli mojej żonie wprost: będzie jak roślina - mówi Łukasz Płonka, ojciec Grzegorza. - Zawiozłem ją do szpitala w Zakopanem w siódmym miesiącu ciąży: odkleiło się łożysko. Grześ przeżył tylko dlatego, że akurat przygotowano salę operacyjną pod cesarskie cięcie dla innej kobiety. Dostał dwa punkty w skali Apgar. Lekarz, który odbierał poród, mówił, że będzie upośledzony i prawie ślepy. A w domu czekała na nas dwójka dzieci. 16-letnia Agata, która miała zaburzenia umysłowe z powodu wylewu krwi do mózgu, i 11-letni Filip. Zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko, by pomagało Filipowi w opiece nad Agatą, gdy nas już zabraknie.

Płonkowie mieszkają w Murzasichlu, niedaleko Zakopanego. Za domem las. Widok na góry. Pod okna podchodzą sarny. Łukasz Płonka jest zegarmistrzem, właścicielem zakładu zegarmistrzowskiego przy ulicy Szewskiej w Krakowie, najstarszego dziś w całym mieście, a może i w Polsce. Zakład działa od ponad wieku i dzięki renomie nadal dobrze prosperuje. - Od nikogo nie jesteśmy zależni finansowo. Małgorzata mogła zrezygnować z pracy nauczycielki plastyki i zająć się dziećmi - mówi Łukasz.

- Gdy Grzegorz miał parę lat, nie lubił bliskości, przytulania - Małgorzata Płonka wyjmuje z piekarnika chleb, a w całym domu unosi się jego zapach. W drugim pokoju gra Grzegorz. - Nie zwracał uwagi, gdy ktoś do niego mówił. Psycholog z poradni dla osób z autyzmem w Warszawie zdiagnozowała autyzm. Psycholog w ośrodku dla osób upośledzonych na Kamieńcu w Zakopanem uznała go za umiarkowanie upośledzonego. Na tej podstawie skierowano go do tego ośrodka, który zastępował mu szkołę. Na miejscu był neurolog, badania powtarzano co parę lat. Uwierzyliśmy w tę diagnozę. Aż w roku 2002, gdy Grześ miał 14 lat, pojechaliśmy z nim na badania w Instytucie Fizjologii i Patologii Słuchu w Warszawie. Okazało się, że został błędnie zdiagnozowany i po prostu nie słyszy. Nie ma autyzmu, jedynie nadwrażliwość dotykową.

- Wcześniej, gdy Grzegorz miał kilka lat, byliśmy z nim w Krakowie na badaniu słuchu - mówi ojciec. - Pani doktor zleciła audiogram, a sama robiła coś przy komputerze. Chciałem o coś zapytać, ale była tak zaangażowana w to, co robi, że podniosła rękę, by jej nie przeszkadzać. Po badaniu powiedziała: "Tutaj nic nie widać, Grzegorz nie ma problemów ze słuchem, mogą państwo przyjść, jak z synem będzie lepszy kontakt". W szybie zobaczyłem odbicie jej komputera. Grała w pasjansa!

Małgorzata: - Po badaniu w Warszawie Grzegorz dostał aparaty słuchowe i ponownie przeprowadzono badania psychologiczne. Okazało się, że ma upośledzenie jedynie w stopniu lekkim, jest blisko normy i mógłby chodzić do zwyczajnej szkoły. Przez błędne diagnozy 14 lat życia spędził bez dostępu do normalnej edukacji.

Śpiew ptaków po raz pierwszy?

- Bardzo długo nie potrafiłem wytłumaczyć rodzicom, że nie jestem upośledzony - mówi Grzegorz, który akurat wszedł do kuchni. - Jak miałem kilka lat, lubiłem majsterkować. W Krakowie po raz pierwszy zobaczyłem windę. Długo analizowałem, w jaki sposób działa. Obserwowałem też kasy w sklepie. Gdy wróciłem do domu, próbowałem zbudować taką kasę z klocków lego. Trzeba było znaleźć odpowiednie gumy i materiały, ale udało mi się. Zrobiłem szufladę i gdy naciskałem przycisk, to ona wyskakiwała. Mieliśmy kilka magnetofonów w domu. Odkręcałem śrubki i przyglądałem się, jak działa ich mechanizm. Później sam próbowałem składać magnetofony, ale nie wszystkie funkcje działały. Wiedziałem, że jestem zdolny, a w ośrodku, do którego trafiłem, traktowano mnie jak idiotę. Wtedy nie wiedziałem, że to ośrodek dla upośledzonych. Myślałem, że wszystkie dzieci muszą zostawić interesujące rzeczy w domu i nudzić się w takich miejscach. Ile można się bawić drewnianymi klockami? Nic od nas nie wymagano, więc głównie oglądaliśmy bajki. Później była matematyka i nauka pisania, ale na niskim poziomie. Gdy mój o sześć lat młodszy brat Michał poszedł do szkoły, zobaczyłem jego plan lekcji. Miał wiele ciekawych przedmiotów, których ja nigdy nie poznałem. Zacząłem zastanawiać się, co to za szkoła, do której chodzę. Dużo wysiłku wkładałem w rozmowy z moją rodziną. Mówiłem: "To głupia szkoła, nudzę się tam". Ale oni nie rozumieli. Widziałem, że jak do nich mówię, to nie wiedzą, o co chodzi, ale myślałem, że to z nimi jest coś nie tak, a ja jestem normalny. Teraz już wiem, że moja mowa to był bełkot, miałem oczopląs, zaburzenia wzroku i słuchu. Wiele sprzężeń naraz. Więc wyglądałem jak upośledzony. W wieku 14 lat dostałem aparaty słuchowe, operacyjnie zlikwidowano mi oczopląs, parę lat później wszczepiono mi jeszcze implant do ucha. Po raz pierwszy usłyszałem śpiew ptaków w naszym lesie. Nie da się opisać, co czułem. Zrozumiałem, że całe dzieciństwo spędziłem z dala od tego, co w życiu najpiękniejsze. Gdy po raz pierwszy usłyszałem Beethovena, to cały w środku drżałem. Miałem kilkanaście lat. Zasypiałem i budziłem się ze słuchawkami na uszach. Znałem każdy dźwięk sonaty Księżycowej i Patetycznej. Beethoven jest surowy, dynamiczny. Nikogo nie obchodzi, że miał problemy ze słuchem, bo był geniuszem. Chciałem być z nim w jakiś sposób blisko.

 


Rodzice zapisali mnie także na zajęcia komputerowe. Dowiedziałem się, co to są strony internetowe, wirusy, jak zbudowany jest komputer. Niebawem naprawiałem już zepsute komputery w okolicy.

Widziałem, że rodzice o mnie walczą. Jeździli do różnych urzędów w Krakowie i w Warszawie. Dopytywali, które szkoły będą dla mnie najlepsze. Wizytator szkolnictwa z Warszawy doradził im szkołę w Bydgoszczy z odziałem dla głucho-niewidomych. Mama powiedziała mi, że w tej szkole będę się rozwijał. Ale w Bydgoszczy znowu było dziwnie. Dzieci upośledzone, głuche i niewidome w jednej klasie. I to nawet bardziej upośledzone niż w Zakopanem. Było nas pięcioro. Siedziałem i nudziłem się. Nie mogłem grać, nie uczyłem się informatyki. Cały czas musiałem odpierać ataki kolegów. Bo nastolatki w internacie były agresywne. Używały wulgaryzmów, śmiały się, że nie słyszę, mimo że same miały różne problemy. Gdy mama po mnie przyjechała, zacząłem na nią krzyczeć: - Oszukałaś mnie!

 

Rodzice zgięci w scyzoryk

- Miał rację - mówi Małgorzata. - Ale cała edukacja dla osób niepełnosprawnych to jest absurd. Wpadasz w czarną dziurę, nikt nic nie wie. Każdy etap, każdy mały krok to walka. W Bydgoszczy powiedziano nam na przykład, że Grzegorz potrzebuje świadectw ukończenia kolejnych klas, bo nawet jeśli chodził do ośrodka w Zakopanem, to nadal podlegał pod szkołę w Murzasichlu, która miała obowiązek wystawiać mu świadectwa. Zadzwoniłam do dyrektora szkoły, a on powiedział, że nigdy o tym nie słyszał. Musiałam jechać do ośrodka, zdobyć wszystkie arkusze opisowe dotyczące nauki dzieci i pokazać dyrektorowi, co dokładnie ma zrobić. Wtedy zwołał fikcyjną radę, która wystawiła dla Grzegorza świadectwa ze wstecznymi datami. Później zawiozłam je do Bydgoszczy. Proszę sobie wyobrazić matkę, która pracuje, ma kilkoro dzieci, w tym niepełnosprawne, i nie ma samochodu. Czy ona będzie w stanie to wszystko zrobić? Na Podhalu jest bardzo dużo dzieci z różnymi wadami wrodzonymi. Może to wynikać z braku jodu. W co drugim czy trzecim domu jest takie dziecko. Często rodzice się go wstydzą. Nie może nawet wychodzić na dwór. Znamy rodzinę, w której jest dwójka niedosłyszących dzieci, ale ojciec nie zgadza się, aby nosiły aparaty słuchowe. Sam jest głuchoniemy i boi się, że gdy dzieci będą słyszeć, to straci z nimi kontakt. Więc skazuje je na izolację społeczną. Wszyscy o tym wiedzą. Przecież ośrodek pomocy społecznej powinien wysłać terapeutę, psychologa do tej rodziny, który wytłumaczy ojcu, że niszczy dzieciom życie. Ale na to nie ma szans. Urzędnicy w gminie nie informują nawet o tym, co się człowiekowi należy. Byliśmy z mężem u wójta, żeby podpisać umowę o zwrot kosztu dojazdów Grzegorza do Bydgoszczy. A wójt mówi, że nic o tym nie wie. Akurat byliśmy po kilku przeprawach w różnych urzędach i mężowi puściły nerwy. W końcu wójt zadzwonił do Cezarego Zawistowskiego, głównego wizytatora szkolnictwa specjalnego z kuratorium w Warszawie, dopytać o przepisy. A wizytator kazał mu zwrócić koszty i powiedział, że Grzegorz może jeździć do Bydgoszczy, ile chce i jak chce, bo gmina za przejazdy odpowiada. I dlaczego innym rodzicom się o tym nie powie? Każdą drobną informację trzeba urzędnikom z gardła wyciągać. A rodzice boją się komukolwiek podpaść i chodzą zgięci w scyzoryk przed wójtem, nauczycielami i innymi. O nic się nie wykłócają, nawet jeśli to zaważy na życiu ich dzieci. By walczyć o Grzegorza, musieliśmy przeciwstawiać się wszystkim ważnym ludziom w gminie i starostwie. Gdybyśmy chcieli być z nimi w dobrych relacjach, to zniszczylibyśmy nasze dziecko. Tak samo było w ośrodku dla głucho-niewidomych w Bydgoszczy. Dyrektor przechadzała się w zwiewnych sukienkach i powtarzała: "Znamy swoją wartość". A rodzice uważali przy niej na każde słowo. Bo w ośrodku dzieci dostają wyżywienie i rodzice mogą choć trochę odpocząć. Więc istnieje niepisana zasada, że nie zadają żadnych pytań. Gdy przyjechałam tam walczyć o lepsze warunki dla Grzegorza, to wszystkie panie piły kawkę i na każde moje pytanie odpowiadały: "Nie da się". Poprosiłam o statut ośrodka, a dyrektor szkoły powiedziała, że nie można go udostępniać. Zadzwoniłam do męża, a on mówi: "Jak to ci nie udostępnią? Przecież to jest dokument państwowy". Zaczęłam dzwonić do zwierzchników dyrektorki i w końcu przyniosła mi statut. Okazało się, że oddział, na którym był Grzegorz, działa niezgodnie z prawem. Według statutu w klasie ma być od dwóch do czterech uczniów, nauczyciel oraz jego pomocnik. Dzieci mają mieć podobne niepełnosprawności. A w klasie Grzegorza było pięcioro dzieci z bardzo odmiennymi wadami i żadnego pomocnika dla nauczyciela. Rozmawiałam z nauczycielką, która przyznała, że w tych warunkach nie jest w stanie uczyć dzieci, ale jak mówi o tym dyrektorce, to słyszy: "Na pani miejsce czeka już dziesięciu chętnych". Więc się nie wychyla. Większość nauczycieli, wychowawców i psychologów w takich ośrodkach żyje w strachu o utratę pracy, więc zgadzają się absolutnie na wszystko. Gdy okazało się, że Grzegorz po prostu nie słyszy, poszłam do pani psycholog w ośrodku na Kamieńcu w Zakopanem. Spytałam, dlaczego orzeczono, że jest upośledzony w umiarkowanym stopniu, skoro mógł iść do normalnej szkoły. Okazało się, że na każde dziecko ośrodek dostaje duże dotacje. Psycholog powiedziała wprost: "Jak rodzice podejrzewają u dziecka niepełnosprawność umysłową, zawsze wystawiam opinię umiarkowanie upośledzony, gdybym wystawiła inną, to dyrektor ośrodka chyba by mnie zabił".

 

Miałem sobie nogę uciąć?

- W 2004 roku, gdy mama zabrała mnie ze szkoły w Bydgoszczy, dostałem się do szkoły podstawowej dla niedowidzących na Tynieckiej w Krakowie, bo mimo zlikwidowania oczopląsu nadal miałem zaniki nerwu wzrokowego. - opowiada Grzegorz. - Miałem już 16 lat. W tej szkole było indywidualne nauczanie i wreszcie czułem, że nauczyciele traktują mnie prawie normalnie, to znaczy, że mogę się rozwijać. Cztery dni w tygodniu byłem w internacie, a w każdy piątek rodzice zabierali mnie do domu. W internacie grałem na organach, słuchałem muzyki i odrabiałem lekcje. W domu rodzice zorganizowali dla mnie lekcje muzyczne z prawdziwym nauczycielem z Zakopanego, Jerzym "Jurasem" Gruszczyńskim. Uczył mnie, czym jest rytm, akordy, interwały. Opracował specjalne opisowe plansze, które bardzo ułatwiały mi naukę. Niebawem zacząłem tworzyć własne kompozycje. Na początku szóstej klasy zapytałem nauczycielkę, kiedy będą egzaminy do średniej szkoły muzycznej. Powiedziała, że rozmawiała z dyrektorką szkoły i mają wątpliwości, bo mam małą wiedzę ogólną. Mówiłem im, że to nie moja wina. I że najbardziej na świecie chcę się rozwijać. Przecież umiałem grać nawet bardzo trudne utwory. Ale te argumenty do nich nie przemówiły.

 


Więc po skończeniu podstawówki w 2006 roku trafiłem do specjalnego gimnazjum dla niedowidzących w Laskach pod Warszawą. W tej szkole odmówili mi nauczania indywidualnego. Mówili, że przysługuje tylko dzieciom na wózkach. Miałem sobie nogę uciąć, żeby się uczyć? Rozumiem tylko wtedy, gdy ludzie mówią do mnie bardzo głośno i mogę patrzeć na ich usta. Więc w tej szkole nie uczyłem się wiele. Najgorzej było na biologii, w ogóle nie rozumiałem, o czym mówi nauczycielka, i usypiałem na lekcjach. Na logopedii pani spytała mnie, co to jest sosna. Nie znałem tego słowa. Zaczęła krzyczeć: "Jak to możliwe, że masz tyle lat i nie wiesz, co to sosna? Jesteś jak małe dziecko!".

W każdej wolnej chwili chodziłem do klasy muzycznej, w której był fortepian. Pani od muzyki bardzo mi pomagała. Mogłem chodzić do filharmonii. Poproszono mnie, abym zagrał koncert w Łomiankach. Były pierwsze brawa i uczucie, że mogę być potrzeby, że nawet ja mogę dać coś ludziom. Bo gdy gram, to jestem normalny, taki jak wszyscy.

I nagle wszystko się zmieniło. Któregoś dnia w Laskach przyszedłem grać na pianinie, a woźna mówi, że jednak nie mogę, bo to jest pianino koncertowe i nie można go tak często używać. Świat się dla mnie zawalił. Wszystko mnie drażniło. Kolega z internatu mnie obraził, a ja rzuciłem się na niego z pięściami. Znów ludzie chcieli, żebym był niedorozwiniętym chłopakiem. Przyjechała mama, mówiłem jej, że nie mam już po co chodzić do tej szkoły. Ale po rozmowie z mamą dyrektor obiecała, że będę mógł grać, kiedy zechcę. Myślałem, że wreszcie mnie zrozumieli. Ale w następnym roku zmienił się wychowawca w internacie. Po lekcjach kazał mi iść na świetlicę. Proszę pozwolić mi grać na pianinie, powtarzałem. Bez skutku. Musiałem siedzieć w świetlicy i się nudzić. Później dawał mi czekoladę. Odmawiałem, bo słodycze są niezdrowe. A ja dbam, aby się zdrowo odżywiać. A on powtarzał: "jedz". I cały czas mi ją podsuwał. W końcu musiałem zjeść tę czekoladę, żeby dał mi spokój. Traktował mnie jak małe dziecko, któremu można wszystko narzucić. Najpierw świetlica, później kaplica, kolacja i spanie. A gdzie czas na grę? Często powtarzał: "Może się zgodzę, byś grał, a może nie". Zauważyłem, że nauczyciele i wychowawcy lubią tak demonstrować swoją władzę nad innymi.

Miałem dość szkoły w Laskach. Mama zauważyła, że jestem zestresowany. Chciała zorganizować dla mnie psychoterapię, ale nie mieliśmy pieniędzy, więc poprosiła, bym opisał, co czuję.

Grzegorz pokazuje mi notatki z 2010 roku. Napisał: "Mam za dużo lat i nie będę mógł chodzić do szkoły muzycznej. Szkoły strojenia fortepianu nie przyjmą mnie ze względu na moje problemy ze słuchem. Miałem uzdolnionego muzycznie kolegę. Potrafił już komponować melodie. Po skończeniu szkoły nie dostał pracy i znalazł się w domu pomocy społecznej. Widziałem się z nim niedawno i od tego czasu nie nauczył się nic nowego. Wciąż gra to samo. Dla mnie oznacza to zmarnowanie czasu i życia. Ludzie uważają, że tacy jak ja są głupi i do niczego się nie nadają, dlatego nie chcą ich zatrudniać. Nie chcę tak żyć. Tak bardzo się boję! Nie chcę być wyrzucony do śmieci!".

 

Wizytator: Tylko hufiec pracy

- Po skończeniu gimnazjum Grzegorz miał już ponad 20 lat, więc system edukacji właściwie go wypluł - mówi Małgorzata. - W tym czasie psychiatra rozpoznał u niego objawy zaburzeń osobowości wynikające z negatywnych doświadczeń w szkole. Szukanie kolejnej szkoły to był koszmar. Szkoła muzyczna w Krakowie odmówiła, jak tylko nauczyciele dowiedzieli się, że Grzegorz jest niepełnosprawny. Nie chcieli nawet posłuchać, jak gra. W szkołach zawodowych mówiono nam, że syn ma za dużo lat i nie może podpisać umowy z pracodawcą. Poszliśmy do kuratorium w Nowym Targu spytać o możliwości. Zostaliśmy tam potraktowani jak intruzi. Pani wizytator, która wcześniej pracowała w ośrodku dla upośledzonych w Zakopanem i dobrze wiedziała, że to nie z naszej winy wynikły opóźnienia w edukacji Grzegorza, powiedziała nam tylko: "To sprawa rodzinna. Skoro ma 21 lat, to tylko hufiec pracy". Po czym wróciła do stołu zastawionego kawą i ciastami.

W kuratorium w Warszawie poradzono nam kontakt z panią Ewą Krawczyk, założycielką fundacji Pomóż Innym. I to był kolejny przełom w naszym życiu. Pani Ewa poświęcała swój prywatny czas, by pomóc Grzegorzowi. Organizowała koncerty dla osób z zaburzeniami słuchu. Dzięki zaproszeniom na koncerty zyskał motywację do ćwiczeń w domu. Właściwie to grał od rana do nocy. Wcześniej w jego życiu pojawiali się nauczyciele lub sponsorzy, którzy dużo obiecywali, a potem nic z tego nie wychodziło. I syn załamywał się na wiele miesięcy. Pani Ewa tym różniła się od reszty, że nic nie obiecywała i mówiła mu tylko o planach, które już zapięła na ostatni guzik. Grzesiu zauważył, że może na nią liczyć. Odżył. Do każdego koncertu przygotowywał się w sposób absolutny. Sonatę Księżycową grał tysiące razy. Świadomie zmieniał melodię, tworzył kolejne interpretacje. Czasem dobre, czasem gorsze, ale jego własne. Znaleźliśmy dla niego szkołę muzyczną w Jabłonce. To szkoła prywatna. Bo żadna szkoła państwowa go nie chciała. On o tym wie, my zawsze mówimy mu prawdę. Grzegorz czuje, gdy traktuje się go inaczej. Jest niezwykle uparty i zawzięty, chce grać tak dobrze jak zawodowi muzycy. Po międzynarodowym festiwalu w Warszawie ma już zaplanowane koncerty w Niemczech. Ewa Krawczyk mówi Grzesiowi, że z jego sukcesu oraz wypowiedzi w mediach korzystają teraz inni podopieczni fundacji. Więc on wie, że w ten sposób spłaca dług, a jest niezwykle honorowy. Najbardziej go cieszy, gdy może dać coś innym.

Sto procent uwagi

Łukasz Płonka: - W muzyce jest takie sformułowanie "da capo", czyli powtórz od początku. I to jest doskonały opis Grzegorza. On jest teraz doceniany, dużo gra, ale cały czas powtarza te same zdania. Mówi: "Dlaczego ludzie mnie odrzucają, blokują na Facebooku? Przecież to nie moja wina, że robię błędy gramatyczne. Jakbym poszedł od razu do szkoły, to wszystko byłoby dobrze". I analizuje to każdego dnia. Ma rację. Został skrzywdzony. Ale co z tej racji? My z żoną staramy się nie patrzeć wstecz. Nie szukać winnych. Bo aby przetrwać, człowiek musi koncentrować się na tym, co jest tu i teraz. A najważniejsze w życiu to zaakceptować swoją przeciętność. Bo inaczej człowiek ma wieczny niedosyt i nie umie być szczęśliwy. Ambicja Grzegorza nie pozwala mu spokojnie żyć.

Do kuchni, w której rozmawiamy, wchodzi najmłodszy syn Płonków, 21-letni Michał. Pytam go o relację z bratem: - Nie nazwałbym tego relacją. Mieszkamy razem, ale właściwie nie mamy kontaktu. Choć często bawiliśmy się razem w dzieciństwie.

Michał ma angielski akcent, słychać, że zapomniał niektórych polskich słów, więc pytam, jak długo mieszkał w Anglii.

Odpowiada Małgorzata: - Michał po angielsku mówi lepiej niż po polsku, ale nigdy nie mieszkał w Anglii. Po prostu od małego rozmawia przez Skype'a i na forum z ludźmi z całego świata.

Michał: - Często rozmawiam przez internet do piątej czy szóstej nad ranem. Świat wirtualny wydaje mi się dużo ciekawszy niż to, co dzieje się wokół. Bo co mam robić: po raz setny na Giewont patrzeć?

Małgorzata tłumaczy: - Aby dziecko niepełnosprawne mogło się rozwijać, oboje rodzice muszą mu poświęcić sto procent uwagi.

Michał: - Nie mam pretensji. Rozumiem, że Grzegorz wymaga od rodziców poświęceń, ale ja nie zamierzam poświęcać mu uwagi.

Małgorzata: - Jedyną osobą, która Grzesiowi nigdy nie odmawia, jestem ja. Nawet jeśli akurat mam migrenę czy jestem wykończona, to i tak muszę go wysłuchać. Bo krzyczy: "Nawet ty mnie odrzucasz!". Jeśli ja też mu odmówię, to Grzegorz zostanie sam w swoim świecie. A on potrzebuje wyrzucić swoje przemyślenia i usłyszeć sam siebie. Jak każdy człowiek musi ubrać życie w słowa. Nie mogę go tego pozbawiać.

Łukasz: - Mam silną osobowość, więc do mnie Grzegorz już prawie nie mówi. To znaczy nie powtarza tej samej historii, nie analizuje, dlaczego jest odrzucany przez ludzi w internecie. Daliśmy mu bardzo niebezpieczny dar - wolność. Rodzice osób niepełnosprawnych często nadzorują całe ich życie. My staramy się, by byli niezależni. Nasza najstarsza niepełnosprawna córka jest już prawie w pełni samodzielna, mieszka w Krakowie. Grzegorz ma własne konto w banku, mail, Facebook. I potem przeżywa te komentarze na swój temat. Cały czas pokazuje żonie: "Widzisz, na moim programie YouTube same dobre komentarze, bo ludzie mnie lubią, jak nie piszę i nie robię błędów". Grzegorz jest wiecznie niezaspokojony i nigdy nie będzie. Cały czas chce całkowitej uwagi i ją dostaje - od żony.

Kantyk Symeona

Małgorzata: - Pamiętam, jak trzymałam Grzegorza na rękach podczas chrztu. Był spokojny, czuł się u mnie bezpieczny. Joanna, jego mama, moja najlepsza przyjaciółka, stała obok mnie. Nie wiedziałam, dlaczego, ale poczułam nagły impuls, by zaśpiewać kantyk Symeona, czyli pieśń z Ewangelii wg św. Łukasza: "Teraz, o Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju, bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie". Śpiewałam i nie wiedziałam, po co. Przecież te słowa nie są adekwatne do narodzin. Teraz wiem, że to było pożegnanie z Joanną.

Łukasz: - 8 grudnia 1990 roku jechaliśmy z moją pierwszą żoną, Joanną, na święto Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej do Częstochowy. Prowadziłem samochód, Joanna siedziała z tyłu, trzymała na rękach dwuletniego Grzegorza. Jakiś palant z przeciwka zaczął wyprzedzać na trzeciego. Na prawo był przystanek autobusowy i mnóstwo ludzi. Zabiłbym ich, gdybym tam zjechał. Na lewo sznur samochodów. To był jedyny moment w życiu, gdy zobaczyłem twarz Pana Boga. Zderzyliśmy się czołowo z wyprzedzającym. Joanna wpadła na przedni fotel z tak dużą siłą, że pękła jej aorta. Zmarła.

Małgorzata: - Łukasz był w gipsie, miał pęknięta miednicę. Wsiadłam w pociąg, by zająć się Agatą, Filipem i Grzegorzem. I już zostałam w Murzasichlu. Tyle było roboty, że nie było czasu na analizowanie tej decyzji. Kilka miesięcy wcześniej Joanna spytała mnie: "Jeśli umrę, to zajmiesz się dziećmi?". Zapewniłam ją, że tak.

Kochałam Joannę. Poznałyśmy się we wspólnocie Wiara i Światło. To było najważniejsze spotkanie w moim życiu. Nie znajdziesz drugiej osoby tak dobrej, mądrej i ciepłej. Gdy spotyka się kogoś takiego na swojej drodze, to przestajesz dbać o powierzchowne kontakty z innymi ludźmi. Nie mogłam się pogodzić z jej śmiercią. Chętnie sama poniosłabym najcięższe skutki wypadku, byleby tylko żyła.

Joanna była pianistką. Mają z Grzegorzem takie same dłonie.

Kontakt z autorką przez stronę www.justynakopinska.pl

Dziękuję dr Renacie Korneluk z Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu za pomoc

 



Samorządy mają pieniądze na niepełnosprawnych

Ewa Krawczyk, założycielka fundacji Pomóż Innym:

- W Polsce są pieniądze na rozwój osób niepełnosprawnych, ale gminy źle nimi dysponują, o czym przekonali się rodzice Grzegorza Płonki. Do tej pory pieniądze z Ministerstwa Edukacji Narodowej często zatrzymywane były przez samorządy, które nie musiały się z nich rozliczać i wydawały je na własne potrzeby. Rodzice ich nie widzieli. Dopiero kilka miesięcy temu do ustawy o dochodach samorządów wpisano zapis o konieczności rozliczania się z otrzymanych przez MEN środków. Oczywiście Związek Powiatów Polskich już zapowiada protesty w tej sprawie, bo chodzi o duże sumy. Na takiego ucznia jak Grzegorz, z wieloma sprzężeniami, dyrektor szkoły może dostać blisko 5000 złotych miesięcznie z gminy.

Ale w małych miastach często działa niepisana presja, aby dyrektor się "nie wychylał" i zostawił te pieniądze samorządom. Wójt lub burmistrz decyduje o losie dyrektora, który boi się skutecznie walczyć o dzieci.

Osoby niepełnosprawne często nie znają swoich praw, bo przepisy są skomplikowane. Trzy lata temu wspólnie z braćmi założyłam fundację Pomóż innym, by zapewnić bezpłatną pomoc prawną dla niepełnosprawnych. Wcześniej przez dziesięć lat byłam dyrektorem szkoły na Ostrobramskiej w Warszawie i siedem lat zastępcą dyrektora Biura Edukacji w Urzędzie Miasta Warszawy. Rodzice niepełnosprawnych uczniów często opowiadali mi o bezduszności urzędników, biurokracji i walce o rzetelną edukację. Grzegorz może w pełni liczyć na swoich rodziców.

Ale wiele osób nie ma takiego oparcia. Jeden z naszych podopiecznych, 30-letni mężczyzna po wypadku, nie ma części czaszki, stracił oko, nie może ruszać ręką. Ma 600 zł renty socjalnej, ale 150 zł dodatku opiekuńczego odebrano mu. Oczywiście trzeba wyłapywać ludzi, którzy wyłudzają od państwa nieuprawnione zasiłki, ale w tym przypadku gołym okiem widać, że jemu te 150 zł jest niezbędne do życia. Niedawno szczegółowo zaplanował swoje samobójstwo, mówił, że jego obecne życie to ciągła walka o przetrwanie do pierwszego. Myślę, że urzędnicy zupełnie nie zdają sobie sprawy z konsekwencji takich decyzji.

Drugą najważniejszą sprawą jest przełamanie stereotypu, że osoby niepełnosprawne nie mogą być samodzielne i zawsze będą prosić o pomoc. Według mnie, jeśli pomożemy teraz Grzegorzowi i innym młodym ludziom, to oni mogą być nie tylko w pełni niezależni, ale również pomocni innym. Fundacja organizuje koncerty w teatrach, w których bierze udział ponad setka dzieci niepełnosprawnych oraz nastolatków z ośrodków wychowawczych. Na taki koncert w Teatrze Dramatycznym zaprosiłam kilka miesięcy temu Grzegorza. Członkiem zarządu fundacji Pomóż Innym jest mama pianisty Marka Brachy, uczestnika tegorocznego Konkursu Chopinowskiego. Determinacja Grzegorza bardzo poruszyła Marka. Zobowiązał się pomóc mu. Mówił, że Grzegorz ma to, czego wymagamy od profesjonalnych pianistów - talent i odwagę w podążaniu własną ścieżką...

Comment

You must be logged in to comment. Register to create an account.