70 lat "Zakazanych piosenek". Film o Warszawie kręcony w Łodzi
Jakub Wiewiórski, Muzeum Kinematografii
70 lat temu premierę miały "Zakazane piosenki" - pierwszy pełnometrażowy film zrealizowany w Polsce po wojnie. Choć opowiada o okupowanej Warszawie, powstawał głównie w Łodzi. Przede wszystkim w dopiero co oddanej do użytku hali zdjęciowej przy ulicy Łąkowej 29, a także w parku Poniatowskiego, Lesie Łagiewnickim i w okolicach cmentarza na Mani.
Ludwik Starski, który pisaniem scenariuszy filmowych zajmował się od 1934 roku i miał w dorobku tak popularne obrazy jak "Pieśniarz Warszawy", "Piętro wyżej" czy "Paweł i Gaweł", już w czasie wojny myślał o zebraniu okupacyjnych piosenek w całość. Kiedy nadarzyła się okazja, żeby nakręcić film dokumentalny, przystąpił do pracy w ekspresowym tempie. Sięgnął po notatki własne, po zapiski Miry Zimińskiej i Tadeusza Sygietyńskiego (późniejszych założycieli Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca "Mazowsze"). Razem z reżyserem Leonardem Buczkowskim - tak jak Starski przedwojennym fachowcem - ruszyli na warszawskie targowiska, by dopytywać, czy ktoś zna ludzi śpiewających piosenki na ulicy, w tramwajach, w pociągach. Na początku września 1945 roku w prasie pojawiło się ogłoszenie informujące, że Przedsiębiorstwo Państwowe Film Polski takie piosenki kupi. O zgłoszenie się na Łąkową 29 zostali poproszeni "śpiewacy uliczni i podwórzowi zabronionych piosenek".
Autentyczni śpiewacy
Gotowy scenariusz Starski miał już pod koniec września 1945 roku. Wtedy jednak nic nie zapowiadało, że powstanie z niego pierwszy po wojnie film pełnometrażowy. "Zakazane piosenki" miały być półgodzinnym dokumentem, opowieścią o antyniemieckich piosenkach z czasów okupacji, które mieli wykonywać autentyczni śpiewacy. Co więcej, na realizację czekały już scenariusze fabuł: "Robinsona warszawskiego" Jerzego Andrzejewskiego i Czesława Miłosza oraz "Dwóch godzin" Ewy Szelburg-Zarębiny i Jana Marcina Szancera. Oba filmy zresztą powstały, ale później i w kształcie znacząco różniącym się od pierwotnych założeń: "Robinson", jako socrealistyczne "Miasto nieujarzmione" w 1950 roku, a "Dwie godziny", choć ukończone przed filmem Buczkowskiego, doczekały się premiery dopiero po październikowej odwilży.
Wróćmy do roku 1945. Pierwsze zdjęcia do - przypomnijmy - dokumentu nakręcono w październiku, a w listopadzie nagrano piosenki. Starski miał już jednak wtedy przekonanie, że jego projekt zasługuje, żeby stać się pełnoprawną fabułą. To wymagało przekonania decydentów. Pomógł przyjazd na Łąkową Feliksa Widy-Wirskiego, kierownika Ministerstwa Informacji. Ministrowi pokazano nie tylko powstające w dawnej hali sportowej atelier i dekoracje, ale także zainscenizowano scenę, która mogłaby znaleźć się w fabularnych "Zakazanych piosenkach". Chwyciło! Zapadła oczekiwana przez Starskiego i Buczkowskiego decyzja.
Akcja "Zakazanych piosenek" miała rozgrywać się od września 1939 do wyzwolenia stolicy w styczniu 1945. Do piosenek dodano taką oto narrację. Muzyk Roman Tokarski opowiada zgromadzonej w atelier ekipie filmowej o swoich okupacyjnych doświadczeniach. Z siostrą Haliną i kolegami byli członkami organizacji podziemnej - przewozili broń i nielegalne wydawnictwa, brali udział w akcjach dywersyjnych i bojowych, walczyli w powstaniu warszawskim i w partyzantce. W czasie jednej z akcji zginął ukochany Haliny - Ryszard. Losy głównych bohaterów uzupełniają wątki: tchórzliwego muzyka Cieślaka (powtarzającego ciągle "Tylko ostrożnie"), ukrywającego się Żyda, niemieckiej konfidentki.
O ile piosenki wykonywali naturszczycy, to do zdjęć fabularnych należało poszukać aktorów. Buczkowski odnalazł ich przede wszystkim w łódzkich i warszawskich teatrach. Danutę Szaflarską w Krakowie. - To było w kwietniu 1946 roku, przyjechałam do Łodzi na zdjęcia próbne do "Zakazanych piosenek". Dostałam talerz jajecznicy, ponieważ głodowaliśmy i w okupacji, i podczas wojny, dlatego nigdy nie zapomnę tej jajecznicy. Jej smaku i wielkiego szczęścia. Pojechałam tam, jeszcze nie licząc na nic. W maju już podpisałam umowę - wspominała Szaflarska w rozmowie z portalem "Łąkowa 29".
Stroje aktorzy mieli własne
Jerzego Duszyńskiego - mającego na koncie, jeśli chodzi o kinematografię, tylko przedwojenne epizody - reżyser wybrał także po zdjęciach próbnych. Jego żona Hanna Bielicka, Zofia Jamry czy Alina Janowska trafiły do filmu w ostatniej chwili.
- Pewnego dnia ćwiczyłam przy drążku w szkole pani Mieczyńskiej i wyrzucając nogę do tyłu, kogoś dotknęłam. Odwracam się, a tam stoi dość wysoki mężczyzna - opowiadała Janowska cytowana w "Fabryce snów" Stanisława Zawiślińskiego i Tadeusza Wijaty.
- Przepraszam pana - mówię do niego - pewno pana kopnęłam.
- Nic nie szkodzi - on na to. - Czy chciałaby pani zagrać w filmie? - odpowiedział Tadeusz Karwański, kierownik zdjęć.
- A płacą tam? - pytam.
- Tak, coś by tam pani dostała.
- A gdzie?
- A tu, niedaleko. Ma pani beret?
- Nie mam beretu.
- A jakiś płaszcz, prochowiec?
- No, mam.
- No to się pani nadaje. Proszę przyjść jutro na Łąkową 29. Od razu do charakteryzatorni.
Stroje aktorzy musieli mieć własne, bo w ciężkich powojennych czasach trudno było o kostiumy. Za garderobę służył najczęściej jeden pokój, w którym siedziało w ścisku wielu aktorów, a obok elektrycy czy charakteryzatorzy. Bywało, że zdjęcia przerywano z powodu z powodu przerw w dostawach prądu.
Brakowało także wystarczającego zapasu taśmy filmowej. - W nerwowych sytuacjach zdobywano taśmę ze sklepów komisowych, od różnych przypadkowych sprzedawców, nie wyłączając szabrowników - wspomniał Adolf Forbert, autor zdjęć do filmu.
- Znaczna część osób, zwłaszcza z ekipy technicznej, po raz pierwszy uczestniczyła w produkcji filmu i uczyła się dopiero tego trudnego zawodu - podkreślał z kolei reżyser Leonard Buczkowski. - Mieliśmy tylko stary sprzęt, cudem utrzymywany na chodzie przez techników. Pamiętam, że pierwszą pełnosprawną aparaturę do zapisywania dźwięku otrzymaliśmy ze Szwecji dopiero wtedy, kiedy nakręciliśmy połowę zdjęć.
To zresztą nie wszystko. Ekipa dysponowała tylko dwiema kamerami - jedną znalezioną w byłej siedzibie gubernatora Hansa Franka w Krakowie, drugą - zdobytą na terenie Niemiec przez Czołówkę Filmową Wojska Polskiego - ważącą ponad 40 kilogramów, która służyła jako swoisty rejestrator wszystkich dźwięków z planu. Filmowcy nie mieli jeszcze odpowiedniej aparatury potrzebnej do zapisywania dźwięku na osobną taśmę magnetyczną. "W przypadku filmu w dużej części muzycznego stanowiło to niemałą przeszkodę. Forbert wpadł na pomysł, że nagrane wcześniej piosenki będą odtwarzane z ogromnych głośników na planie filmowym, a aktorzy będą śpiewali pod ten playback. Kamera rejestrowała jednocześnie muzykę, ewentualne dialogi bohaterów między kolejnymi frazami piosenki oraz - co oczywiste - obraz. Dla zminimalizowania szumów spoza planu Forbert otulał kamerę pierzyną" - tak kulisy realizacji opisuje Piotr Śmiałowski na stronie internetowej Akademii Filmu Polskiego.
Film, choć rozgrywał się w stolicy, nakręcono głównie w Łodzi, przede wszystkim na Łąkowej i w pobliskim parku Poniatowskiego. Za scenografię odpowiadali Anatol Radzinowicz, Józef Galewski i Czesław Piaskowski. Wybudowali fragmenty warszawskich ulic: Boduena, Jasnej, Szpitalnej i ogromny fronton budynku Filharmonii. Domy wyglądały tak realistycznie, że ludzie przychodzili, prosząc o wynajęcie mieszkania.
To bimbru się też napiję
Premiera "Zakazanych piosenek" miała miejsce 8 stycznia 1947 roku w Warszawie: w kinie Palladium, gdzie wybito szyby, doszło do bójek, a w końcu do interwencji ORMO, a także w innych stołecznych kinach: Atlanticu, Stylowym i Polonii, gdzie sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. Dziennie film oglądało kilkanaście tysięcy widzów.
Teksty piosenek zostały wydrukowane w niewielkiej broszurce dostępnej u bileterów. Mimo że niektóre podlegały cenzurze (śpiewano o Polsce od gór do morza, a nie od morza do morza, jak w oryginale), wzruszały.
Na dworze jest mrok / w pociągu jest tłok / zaczyna się więc sielanka / on objął ją wpół / ona gruba jak wół / pod paltem schowana rąbanka / Teraz jest wojna / kto handluje ten żyje / jak sprzedam rąbankę, słoninę, kaszankę / To bimbru się też napiję - śpiewano gromko szmuglerski walczyk, który skądinąd słychać także w "Stawce większej niż życie".
- Nie płakałem na "Zakazanych piosenkach". Byłem wprawdzie bardzo wzruszony, ale nie płakałem. Po siedmiu latach pobytu w Ameryce możność obejrzenia okupacyjnej Warszawy sprawiła na mnie silne wrażenie. Film podobał mi się bardzo. Strona techniczna jest całkiem dobra. Są pewne niedociągnięcia, ale nie powstydziłbym się pokazać tego filmu w Ameryce. Treść filmu nasuwa pewne zastrzeżenia. Niemcy pokazani są stanowczo za łagodnie. Scena, gdy żołnierz niemiecki daje w Ogrodzie Saskim dziecku pieniądze, ukazuje okupantów jak przez różowe okulary. W innych scenach widzi się tylko wielką głupotę Niemców - pisał Julian Tuwim.
Przypomnienie tej i innych recenzji jest kluczowe do zrozumienia reakcji na film, którego realizm mógł przecież ocenić każdy widz - od zakończenia wojny nie upłynęły nawet dwa lata. A opinie były zróżnicowane. Często na łamach jednego pisma zamieszczano kompletnie odmienne. Pierwszy z brzegu przykład: "Polska Zbrojna" piórem Janiny Broniewskiej oceniła film jako piękny i wartościowy, a Ryszarda Matuszewskiego jako niedobry.
" » Zakazane piosenki «" nie są filmem we właściwym rozumieniu tego słowa. Są raczej montażem o dosyć luźnej fabule, montażem mającym oddziaływać w pierwszym rzędzie za pomocą elementów bezpośrednich, emocjonalnych, przy czym z natury rzeczy środki i wyraz artystyczny przeniesiono na plan drugi. I od razu stwierdzić musimy, że » Zakazanym piosenkom" z tego właśnie emocjonalnego punktu widzenia, postawić musimy ocenę jak najlepszą" - pisała 17 stycznia 1947 "Odra".
" » Zakazane piosenki «są reportażem z Warszawy okupacyjnej, Warszawy walczącej, pobitej, ale ostatecznie zwycięskiej, reportażem opartym o przewijającą się piosenkę warszawską, pełną humoru niefrasobliwości i sentymentu - ów oręż niezawodnego odporu, którym mieszkańcy miasta przeciwstawiali się okupantom. (.) Tło nie jest sprawiedliwie wyważone, bo ktoś, nie obznajomiony z prawdziwymi warunkami życia w czasie okupacji, mógłby sobie na podstawie » Zakazanych piosenek «wyrobić przekonanie, że to wszystko było dobrą zabawą. Niemców zawsze wystawiało się do wiatru, a jeśli już padały trupy z wyroków kapturowych, to trupy zdrajców, w dodatku zwykłych pionków" - to recenzja z 26 stycznia 1947 z "Odrodzenia".
W wartościowaniu autentyczności przedstawienia okupacji w stolicy prym wiodły gazety lokalne, m.in. » Dziennik Łódzki «, który napisał, że patrząc na ten film, odnosi się wrażenie, że ci, którzy go kręcili, nie widzieli Warszawy podczas okupacji.
10 milionów widzów
Z biegiem czasu opinie na temat filmu, który chciano pokazywać także za granicą, zaczęły się radykalizować. Zdaniem Jerzego Toeplitza nie można było pokazać go tam w takiej wersji. Jerzy Waldorff w "Przekroju" nazwał film kiczem i tandetą. Narzekano, że Niemcy są sympatyczni. Choć w filmie nie mogła paść nazwa Armii Krajowej, i tak zwrócono uwagę, że Duszyński jest elegancki na AK-owską modłę, z chusteczką w kieszonce marynarki.
Nawet "Tygodnik Powszechny" w lutym 1947 roku utyskiwał: "Przedsiębiorstwo » Film Polski «działa na naszym terenie na zasadzie monopolu koncesjonowanego przez państwo, korzysta również z pokaźnego kredytu czy subwencji. To obowiązuje. Tymczasem, naszym skromnym zdaniem, tej pierwszej polskiej pełnometrażówki nie bardzo można za granicą pokazać. (.) Scenarzysta zupełnie nie umiał uporać się z tym, co się w sztuce uważa za proporcję i dlatego nie umiał narysować brutalności niemieckiej, rysując zaś polską martyrologię, uczynił z niej nie obóz cierpienia i męstwa, lecz jarmark".
Nie zważano, że intencją twórców nie było upamiętnienie martyrologii Polaków podczas okupacji, lecz odtworzenie pewnych fragmentów okupacyjnej rzeczywistości, oddanie klimatu piosenek, za pomocą których warszawska ulica kpiła z najeźdźcy.
Kluczowe dla dalszych losów filmy były dwa zdarzenia zapoczątkowane w Łodzi. 18 stycznia 1947 roku w Klubie Pickwicka (w hotelu Savoy) miała miejsce debata zorganizowana przez zespół wydawanego wówczas w Łodzi tygodnika "Kuźnica". Część dyskutantów broniła filmu, głosy krytyczne jednak przeważały. - "Zakazane piosenki" są zjawiskiem raczej groźnym, gdyż najwyższy niepokój musi budzić sposób rozwiązywania problemów artystycznych. Dzieło, deprawujące gust publiczności poprzez łatwy naturalizm, nie może być nazywane sztuką! - mówił Henryk Szletyński.
Natomiast Adam Ważyk, który spotkanie zbojkotował, uderzył 10 dni później na łamach tego twardogłowego, a zarazem opiniotwórczego tygodnika. "Pierwszy wyprodukowany w kraju po wojnie film pełnometrażowy pt. » Zakazane piosenki «(.) wydłużył się w pełny metraż wbrew pierwotnym zamysłom realizatorów (.) Zachodzi podstawowa różnica treści między piosenką, która wyraża niefrasobliwy humor w nieszczęściu, pogardę dla okupanta lub wesołą prognozę klęski, a piosenką bojową".
Starski zgodził się przerobić scenariusz - chciał mieć nad zmianami jakąś kontrolę. W nowej wersji Tokarski o swoich przeżyciach z czasów wojny opowiadał żołnierzowi z Zachodu, z naszywką "Poland" na ramieniu. Chodziło o to, by pokazać, że walczący na Zachodzie nie wiedzą, jak ciężko żyło się w okupowanej Polsce.
Po dokrętkach postaci Niemców budziły większą grozę: zabijają chłopca, który śpiewał w tramwaju, a matka Tokarskiego jest podczas rewizji bita pejczem. Warszawę wyzwala wojsko polskie, podkreślony jest też udział Armii Czerwonej jako towarzyszy broni.
Odmieniony film trafił do kin 2 listopada 1948 roku. Zdarzały się recenzje entuzjastyczne, jak na przykład w łódzkim "Głosie Robotniczym": nowe zakazane piosenki nie dźwigają już na sobie grzechu pierworodnego (ciekawe odwołanie jak na organ PZPR), jakim było bez wątpienia niespełnienie oczekiwań całego społeczeństwa, które chciało, by pierwszy polski film ukazał na ekranie wielkość cierpień i ofiar tragicznego okresu wojennego. Rolę tę podjął i wypełnił - na skalę światową nawet - dopiero "Ostatni etap". Umożliwiło to "Zakazanym piosenkom" odnalezienie swego właściwego miejsca, a widzowi i krytyce właściwego do nich stosunku.
Ale przeważała opinia, że przeróbki filmowi nie pomogły. Zbigniew Pitera na łamach "Filmu" jeszcze twierdził, że pozostały publiczności i krytykom obojętne, a w miarę upływu czasu do ich oceny bardziej pasują kryteria psychologiczno-socjologiczne niż historyczno-estetyczne. Jednak już znany dźwiękowiec Leszek Wronko, który jako mikrofoniarz zadebiutował w filmie, widział to inaczej: poprawki kręciliśmy jeszcze po premierze drugiej wersji. Wszyscy, którzy widzieli poprzednie warianty filmu, ostatni uważali za najgorszy.
Po premierze "Zakazanych piosenek" pojawił się taki oto rysunkowy żart przedstawiający dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn: - Dlaczego nie idziesz na ten film? - Jestem lojalnym obywatelem, jak coś jest zakazane, to nie idę. W rzeczywistości było kompletnie inaczej. Publiczność na drugą wersję filmu poszła równie gremialnie co na pierwszą, którą grano trzy miesiące. Według szacunków w ciągu trzech lat od premiery obejrzało go ponad 10 milionów ludzi.
A dla Łodzi jego realizacja była początkiem złotych lat "Filmowej Łodzi"...
Comment
You must be logged in to comment. Register to create an account.
Next movie
#221 The Madness of King George
24 April 2025, 3:00 pm
I’m the King of England! A man can have no better conceit of himself than that!