20 April 2018

 

Berlinale 2018: "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej. Dlaczego gigantyczny Chrystus z pomnika postanowił się zbuntować? [RECENZJA]

Tadeusz Sobolewski (Berlin)

23 lutego 2018 | 13:33

 

W przedostatnim dniu 68. Berlinale premierę miał nowy film Szumowskiej. Dzień później reżyserka odebrała za "Twarz" Wielką Nagrodę Jury. Ten wspaniale fotografowany, pełen soczystych dialogów i dosadnych obserwacji film po pierwszym olśnieniu budzi jednak niedosyt.

Ta przypowieść rozgrywa się w cieniu wielkiej budowy – stawianego w szczerym polu pomnika Chrystusa Króla. Chłopak, który przy niej pracował, po wypadku wraca do rodzinnego miasteczka, do dziewczyny. Ma inną, przeszczepioną twarz. Jednak zamiast wzbudzać zainteresowanie czy podziw, wywołuje wśród mieszkańców zabobonny lęk i wrogość. Staje się Obcym.

W „Twarzy” – podobnie jak w „Body/Ciało”, tylko w jeszcze większym stopniu – Szumowska próbuje stworzyć całościową wizję świata. Buduje film wokół jednej pojemnej metafory: twarzy.

To coś więcej niż aluzyjna satyra społeczna dokonywana z punktu widzenia zatroskanego obywatela. Szumowska przyjmuje raczej punkt widzenia „obywatelki kina”. Tyle u niej Polski co Danii u von Triera czy Ameryki u Lyncha. I może nie tyle o Polskę tu chodzi, ile o dwoistość człowieka.

Małgorzata Szumowska o naszym niepokoju

W „Twarzy” Szumowska znalazła sposób, żeby w swoim krytycyzmie oderwać się od narzucanej nam przez władzę narracji. Rządzącym trzeba oddać, że też bywają poetami – tworzą wizje, operują symbolami, metaforą, mówiąc na przykład, iż „naród wstaje z kolan” i że nie będzie się więcej kłaniał przed obcymi, bo nie pozwala mu na to jego duma.

„Twarz” ukazuje rewers tej dumy: egoizm, ksenofobię, która bierze się tu nie tyle z lęku, ile z samouwielbienia. Miasteczko z „Twarzy” wygląda jak przekorne spełnienie naszych marzeń o dobrobycie i jedności. Ale i jedno, i drugie przybiera tu postać spotworniałą i śmieszną.

Pierwsza scena tworzy tu surrealistyczny prolog dla tego, co będzie się działo później (znów – tak też było w „Body/Ciało”). Supermarket ogłasza „Promocję dla golasów”. Tłum czeka u wejścia, gotowy do biegu, na razie jeszcze ubrany. Za chwilę nadzy, w samych tylko majtkach, będą się tratować, wyrywając sobie towary.

Odkrycie nie polega ani na tym, że ludzie są pazerni, ani na tym, że tak łatwo ich kupić. Tym, co w „Twarzy” jest uderzająco śmieszne, jest kontrast form, nieoczekiwane przejście od jednej formy do drugiej. Od świętości do świniobicia. Szumowska trafnie oddaje nasz niepokój; nie wiemy, co jest nasza twarzą. Jaką twarz pokażemy w wyborach politycznych?

„Żebyś nie wyglądał jak małpa”

Ksiądz – faktyczny przywódca tej społeczności – głosi prawdziwie ewangeliczne homilie, ale nie mają one żadnego odniesienia do rzeczywistości. Ci, którzy go słuchają, natychmiast przeczą temu, w co rzekomo wierzą. Jak dzieci odreagowują świętość wulgarnością. Ta nauka jest dla nich za trudna. Oni wiedzą lepiej, wiedzą swoje.

Szumowska tworzy obraz społeczności zadufanej, bezwstydnie zadowolonej z siebie. Wiele o niej mówi pomnik Chrystusa, który w swoim absurdalnym ogromie staje się pomnikiem ich własnej pychy.

Rozpoznanie społeczne, które niesie „Twarz”, wydaje się trafne. Jedną z wielu drobnych, ale celnych obserwacji obyczajowych, jest scena składania sobie życzeń w Wigilię. Życzymy innym tego, czego sami sobie od nich życzymy. „Żebyś się ożenił”, „żebyś nie wyglądał jak małpa” – usłyszy długowłosy bohater filmu. „Żebyś był wolny i wyjechał od nas” – powie mu siostra. Chrystus z pomnika też będzie próbował się zbuntować. On też jest symbolicznym więźniem tego dziwnego kraju.

Szkoda tylko, że chłopak – którego z poświęceniem gra  Mateusz Kościukiewicz – w drugiej części filmu staje się postacią bierną. Ten film, wspaniale fotografowany, pełen soczystych dialogów i dosadnych obserwacji, po pierwszym olśnieniu budzi jednak niedosyt w warstwie fabularnej.

Tu – inaczej niż w przypadku „Body/Ciało” (najlepszego jak dotąd filmu Szumowskiej) – intensywny obraz rzeczywistości stanowi świetne tło dla dramatu, który nie zostaje rozwinięty, i zamiast wybuchnąć, przedwcześnie wygasa.

"Twarz" w polskich kinach od 6 kwietnia.


Małgorzata Szumowska: W "Twarzy" pokazuję Polskę w wielkim stężeniu. Chcę dać filmem w ryja

wywiad

Tadeusz Sobolewski (Berlin)

24 lutego 2018 | 06:00

 

Małgorzata Szumowska podczas Festiwalu Filmowego w Berlinie, 23 lutego 2018. (Fot. Markus Schreiber / AP Photo)

Utrwalanie dobrego wizerunku Polski - co to w ogóle znaczy? Mamy robić filmy hołubiące własny kraj? Gdzie krytyczne myślenie? Gdzie rozwój? A poza tym powiedzmy sobie prawdę: jeśli spojrzeć szeroko, świat się nami nie interesuje. Nikt nie wie, co się u nas dzieje, i nikogo to nie obchodzi.  Małgorzata Szumowska – ur. w 1973 r., reżyserka, członkini Europejskiej Akademii Filmowej, autorka m.in. dokumentu „A czego tu się bać?” o wiejskich zwyczajach pogrzebowych oraz fabuł: „Szczęśliwy człowiek”, „Ono” według scenariusza nominowanego na festiwalu Sundance, „33 sceny z życia” (nagroda w Locarno), „Sponsoring”, „W imię...” (konkurs Berlinale) oraz „Body/Ciało”.

Za ten ostatni film otrzymała na festiwalu w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego reżysera. Córka dziennikarki i pisarki Doroty Terakowskiej oraz dziennikarza i filmowca Macieja Szumowskiego.

Jej najnowszy film „Twarz” premierę miał w piątek na Festiwalu Filmowym w Berlinie. W sobotę na gali kończącej festiwal Szumowska została nagrodzona za ten film Srebrnym Niedźwiedziem - Wielką Nagrodą Jury. To drugie najważniejsze wyróżnienie festiwalu po Złotym Niedźwiedziu.

Tadeusz Sobolewski: Pierwsze skojarzenie: Twin Peaks. Polskie miasteczko z filmu „Twarz”, niby takie zwyczajne, jest jak z niepolskiego filmu. Budują tu największy na świecie pomnik Chrystusa Króla. Na budowie zdarza się wypadek...

Małgorzata Szumowska: Bohater, którego gra Mateusz Kościukiewicz, po wypadku zmienia twarz. I zmienia się to, jak widzi świat. A także to, jak widzą go inni.

To nie miał być realistyczny, rodzajowy film, jakich wiele. Od początku do końca jest wymyślony formalnie przeze mnie i operatora Michała Englerta, ze specyficzną optyką, która narzuca pewien rodzaj percepcji. Chodziło o to, żeby w samej estetyce filmu odejść jak najdalej od oczywistości i stworzyć dziwaczną, klimatyczną bajkę rozgrywającą się w świecie, który sam jest zdeformowany. Bajkę dziką, dynamiczną, bardziej zgodną z moją energią niż dotychczasowe filmy.

Jest w tym zabawa kinem.

– Działamy „na odkrętkę”. Kiedy robi się zbyt sentymentalnie, wybijamy widza z tego nastroju. To, co mogło być straszne, robi się śmieszne. Na pierwszych projekcjach ludzie pękali ze śmiechu.

W trakcie egzorcyzmów też?

– Robiliśmy tę scenę na podstawie materiałów z całego świata, które nietrudno znaleźć, nawet w internecie. Przestudiowaliśmy je z aktorami i dokładnie odtworzyliśmy prawdziwe egzorcyzmy.

Mateusz w drugiej połowie filmu gra w masce. Widz może pomyśleć, że to inny aktor.

– Na każdy dzień zdjęciowy Waldemar Pokromski, mistrz charakteryzacji pracujący m.in. z Michaelem Hanekem, przygotowywał Mateuszowi nową „twarz”. To była wielogodzinna, ciężka praca.

Twarz to pojemny symbol. Twój bohater staje się obcy dla otoczenia. Wszyscy wokół powinni być z niego dumni, bo operacja zmiany twarzy stała się światową sensacją. Tymczasem oni zaczynają się bać odmieńca, jakby rzucał na nich zły urok.

– Ta mała społeczność spotykająca się co niedziela w kościele ma jakaś skazę, ograniczenie. Jej brzydota tym bardziej rzuca się w oczy, że wokół jest tyle piękna – nieskażona beskidzka przyroda. Oni są jak zaczarowani, zamknięci w specyficznym, zmutowanym świecie.

Pastwisz się nad nimi?

– Nie powiedziałabym, że się pastwię ani że się naśmiewam. Ja ich znam. Ci, co zajmują się dystrybucją mojego filmu na świecie, powiedzieli, że portretuję tych ludzi z czułością.

Z jednej strony mam do nich masę pretensji, jak to do Polaków i Polski. Z drugiej – w jakimś sensie ich akceptuję. Zawsze ciekawiła mnie w Polakach ta dzikość, chciałam ją sportretować. Mam ją też w sobie.

Małgorzata Szumowska podczas Festiwalu Filmowego w Berlinie, 23 lutego 2018. 

Chcesz powiedzieć, że ludzie mają prawo być głupi i źli, a ty masz prawo na nich patrzeć i ich portretować?

– Taka jest kwintesencja moich działań w kinie. Przeciwieństwo moralizowania. Doszłam do punktu, w którym nie myśli się już o zmienianiu świata. Ludzie mogą sobie być, jacy są, a ty ich obserwujesz.

Kiedyś byłam bardzo radykalna w poglądach, łatwo osądzałam innych, przybierałam ton moralistki. A potem stałam się uważnym obserwatorem życia. Codziennie wymyślam jakiś film, patrząc na ludzi dookoła. Notuję w telefonie ich różne zachowania, powiedzenia. Podpatruję ludzkie słabości. Ale to nie jest pastwienie się. To ciekawość.

To czule złośliwe spojrzenie wypróbowałaś najpierw na swojej rodzinie w autobiograficznym filmie „33 sceny z życia”. Siebie też przedstawiłaś dosyć...

– ...okropnie. Tacy właśnie są ludzie. To w nich jest takie zabawne, te okropnostki; sama jestem nimi naszpikowana. Wspaniale jest na nich patrzeć, przyglądać się. W ogóle im dłużej żyję, tym bardziej pociąga mnie ta zabawna strona życia.

Ale na co dzień, kiedy słuchamy wiadomości, mina rzednie.

– Tu, na festiwalu berlińskim, człowiek czuje się trochę dziwnie, będąc Polakiem, nie uważasz? Jakbyśmy nie przystawali do ogólnego tonu bądź co bądź lewicowej imprezy. Do kogo tylko się odezwę, każdy pyta: co tam się u was dzieje? O co chodzi w tej ustawie? Że można pójść do więzienia za to, co się napisało?

Ale jeśli na tym festiwalu budzę jakieś zainteresowanie – a budzę, i to nawet spore – to nie dlatego, że jestem Polką, tylko dlatego, że jestem kobietą. W czasach akcji #MeToo na świecie pojawia się wielkie zainteresowanie kobietami filmowcami. Można powiedzieć: jest na nas popyt. Każdy producent teraz uważa, że jeśli ma w ekipie kobietę reżysera, będzie miał większe szanse na dofinansowanie.

A bohaterką filmu ma być silna kobieta.

– O tak!

Zdążyłam w Berlinie wygłosić manifest organizacji Speak Up przeciwko molestowaniu w pracy w branży filmowej. Poproszono mnie, żebym odczytała tekst, i zrobiłam to przed 300-osobową widownią kobiecą. Co za power!

Podobałaś się sobie w tej roli?

– Tak, ale też trochę się bałam, stojąc na trybunie. Po każdym zdaniu – silna reakcja. Zupełnie inna niż u mężczyzn. A ja nie mogłam stanąć sobie z boku, tak jak lubię, i być obserwatorem...

A wracając jeszcze do sprawy polskiej...

– Powiedzmy sobie prawdę: jeśli spojrzeć szeroko, świat się nami nie interesuje. Nikt nie wie, co się u nas dzieje, i nikogo to nie obchodzi. Nawet na festiwalu berlińskim, odbywającym się dosłownie za miedzą, gdzie jest pełno dziennikarzy i filmowców oblatanych w problemach świata, a ludzie oglądają z poświęceniem czterogodzinną czarno-białą filipińską rock operę Lava Diaza „Season of the Devil” o stanie wojennym za prezydenta Marcosa w latach 90. To, a nie my, obchodzi świat.

Mają nas dość. I nie wiem, co mogłoby sprawić, żebyśmy my z naszą historią stali się interesujący. Z perspektywy Warszawy wydaje się, że wokół nas toczy się jakaś wielka afera, zamieszanie na skalę globalną (sztucznie przez nas samych wywoływane). Że tu „Guardian” coś napisze, tam „New York Times”... Ale nie ma się co łudzić, nie przenosi się to w żaden sposób na zainteresowanie nami. A jeśli już, to budzimy emocje negatywne. W sumie to jakiś paradoks.

Ale za to stajemy się interesujący dla samych siebie. O tym opowiada „Twarz”. Bohaterowie nie akceptują odmieńca, bo psuje im dobre samopoczucie.

– Całkiem dobrze im się żyje w tym, jak mówisz, miasteczku Twin Peaks, z pomnikiem Chrystusa większym niż w Rio de Janeiro, na który świat nie zwróci najmniejszej uwagi. Ale im wystarczy ta jakaś zakompleksiona pycha, że mają coś „naj”.

Bez problemów postawiliśmy ten pomnik na użytek filmu. Nikogo nie interesowało, kim jesteśmy ani co chcemy zrobić. Części wypożyczyło nam Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Głowa jest prawdziwa, ręce prawdziwe i do jakiejś wysokości tułów, reszta powstawała w komputerowej postprodukcji.

Ten Chrystus z pomnika ma im służyć. Jest jak bóstwo opiekuńcze. Ale to oni nim rządzą. I w rezultacie religia jest po to, żeby schlebiać ich ciemnocie.

– Tym ludziom po raz pierwszy tak dobrze się żyje. Wydaje im się, że niczego już nie potrzebują od świata. Uważają, że w Polsce jest najlepiej, najbezpieczniej. Nie ma uchodźców, nie ma obcych, nie ma terrorystów.

Kiedy się obserwuje polskich turystów na świecie, często ma się wrażenie, że im nic nie jest w stanie zaimponować. Nawet kiedy próbują lokalnych potraw, mówią, że nie ma to jak nasze flaczki i mielone.

Sam tak mówię.

– Jakby zanikł dawny kompleks polski, poczucie, że jesteśmy ubogimi krewnymi Europy. Ale wraz z tą zmianą nie idzie świadomość, że należymy do jednej rodziny z Zachodem. Na Zachodzie Polak wcale nie czuje się swojsko, mimo że jest od tylu lat obywatelem Unii.

Pytanie, jak się to samozadowolenie pod nową władzą PISF odbije na polskim kinie.

– Nowy szef PISF-u zapowiada, że nie będzie oceniał projektów pod względem ideologicznym. Ale ja się obawiam czego innego. Że młodzi, debiutujący reżyserzy, niemający jeszcze siły przebicia, będą brać serio zalecenie czy warunek – nie wiadomo do końca – utrwalania dobrego wizerunku naszego kraju.

Co to w ogóle znaczy? Gdzie powstało więcej „antyamerykańskich” filmów niż w Ameryce? Ten cały wizerunkowy dyskurs jest kompletnie niedorzeczny. Stanowi furtkę dla autocenzury. Mamy robić filmy hołubiące własny kraj? Gdzie krytyczne myślenie? Gdzie rozwój?!

Mnie interesuje kino. Jego język. To, jak można za pomocą kina uderzyć, tak jak to robimy w „Twarzy”. Pokazać ludziom Polskę w wielkim stężeniu. „Dać w ryja”, trawestując angielski tytuł naszego filmu. „Mug” to nie twarz, ale właśnie ryj, gęba.

I co dalej?

– Z czym? Z Polską? Jest, jak jest. Może to minie, ale nie wiemy kiedy. I nie mamy takiej gwarancji, bo są ludzie, którzy tego, co się dzieje, potrzebują. Trzeba ich sfotografować.

A co będzie z kinem? Moim kinem? Przez dwa lata pracy nad „Twarzą” równocześnie pisały się różne scenariusze. Mój tata Maciej Szumowski dał mi kiedyś dobrą radę: nie podtykać wszystkim jednego wymiętego scenariusza, tylko prowadzić równolegle ileś projektów. Tak też robię.

Jakie masz pomysły?

– Jeden z nich to czarna komedia „Masażysta”. Już otrzymała dotację i będzie filmem polsko-niemieckim o klasie średniej w Polsce. Dumna jestem, że będę pierwsza, która to nowe mieszczaństwo opisze – przez postać masażysty przychodzącego do klienta z własnym łóżkiem.

Scenariusz „Sióstr” napisałam z francuską pisarką Christine Angot – jest to autentyczna historia przetworzona w fikcję.

Kiedy w PISF-ie nastąpił taki moment, że przyszłość naszej kinematografii stanęła pod znakiem zapytania, postanowiliśmy z Michałem Englertem zrobić film poza systemem. I to się udało. Pieniądze dostaliśmy od firmy Kino Świat, która nas dystrybuuje. Budżet skromny, ale dający szansę szybko nakręcić film, bo chęci i zapał mieliśmy (jak zawsze!) wielkie. Film nosi tytuł „All inclusive”, punktem wyjścia jest wyjazd grupy Polaków na wycieczkę do Maroka. Właśnie montujemy.

Ale to nie koniec, bo mam jeszcze złożony w irlandzkim instytucie filmowym projekt pisany wspólnie z irlandzkim scenarzystą. O zakonnicach z początku XX wieku, oszalałych jak matka Joanna...

Tak że cały czas coś robię. Muszę. Mam ochotę. I wciąż poznaję nowych ludzi, którzy niekoniecznie są Polakami.

 

"Twarz" to film o dziwności Polski. Kogo naprawdę atakuje Szumowska? [SOBOLEWSKI]

Tadeusz Sobolewski

4 kwietnia 2018 | 20:01

 

Małgorzata Szumowska - jej nagrodzona w Berlinie "Twarz" w kinach od 6 kwietnia - to pierwsza reżyserka, która krytycznie spojrzała na czasy pisowskie. Barierę oczywistości i nudy, jaką wywołuje temat "dobrej zmiany", przełamała śmiechem. Tylko dlaczego ten śmiech tylu widzów denerwuje?

Małgorzata Szumowska zrobiła film o współczesnej Polsce. Komedia, przypowieść, alegoria, bajka – każde z tych określeń pasowałoby do „Twarzy”. Jedno można powiedzieć na pewno, a wobec toczącej się dyskusji wokół filmu nawet trzeba: nie jest to realistyczny dramat z życia wzięty, w rodzaju choćby „Cichej nocy”.

Wszystko dzieje się tu w cieniu budowy przypominającej wielkie, propagandowe budowle socjalizmu. W szczerym polu ma stanąć największy na świecie pomnik Chrystusa Króla. Przy budowie pracuje pochodzący z sąsiedniej wsi długowłosy heavymetalowiec Jacek (Mateusz Kościukiewicz). Wskutek wypadku spowodowanego czyimś zaniedbaniem jego twarz ulega zniszczeniu. I następuje medyczny cud. Z nową, przeszczepioną twarzą Jacek wraca do rodzinnej wsi – niczym polski wariant człowieka-słonia z filmu Davida Lyncha.

Los tych bohaterów jest jednak całkowicie odmienny. Człowiekiem-słoniem zaopiekuje się królowa Wiktoria. Współczesny polski odmieniec budzi natomiast wśród swoich ziomków narastającą niechęć, wrogość, lęk. Ludzie nie mogą znieść jego spojrzenia. Szwagier mówi o nim per „ryj” (anglojęzyczny tytuł filmu to właśnie „Mug”). Matka zastanawia się, czy Jacek jest jeszcze jej synem. Narzeczona nie otwiera mu drzwi.

„Twarz”. Szumowska dezorientuje widza

Widz również jest zdezorientowany. Za sprawą zmiany twarzy zostaje bowiem naruszona kinowa zasada identyfikacji z postacią na ekranie. Przechodzimy ćwiczenia z obcości, zastanawiając się: czy Jacka z nową twarzą gra ten sam aktor? I paradoksalnie, im bardziej oswajamy w swoich oczach postać wyobcowanego fana Metalliki, tym bardziej postacie z jego otoczenia wydają się zamaskowane.

Czy nie jest tak, że w pewnych okresach kraj i ludzie jakby pięknieją w naszych oczach, a w innych – brzydną?

My też jako zbiorowość coraz to inaczej jesteśmy widziani za granicą – świetnie w 1980 r., kiedy słowo „Walesa” obiegło świat, równie świetnie w 1989 r., a inaczej dziś. Bohater „Twarzy” po przeżyciu pierwszego odtrącenia też będzie inaczej widział świat i ludzi.

Chrystus na skrzyżowaniu

W tej modelowej wsi z „Twarzy” jest bardzo dużo Kościoła i bardzo dużo chamstwa. Każde piękno musi być odreagowane, z jednej ostateczności przechodzimy w drugą. Po modlitwie – dowcipy o Żydach i Arabach. W supermarkecie „Promocja dla golasów” – ludzie rozebrani do majtek, nadzy jak na sądzie ostatecznym, wyrywają sobie z rąk telewizory.

Wieś oplatają serpentyny nowiutkiej szosy. Oto Polska piękna, dumna i bezwstydna. Bez kompleksu. Już nie musi się niczego krępować, nikomu kłaniać. Ale właśnie w tej udawanej pańskości widać jej niewolniczą naturę.

Ten film daje luksus przyjrzenia się własnemu krajowi z dystansu w złośliwym stężeniu. Luksusem jest efekt obcości uzyskany przez operatora i współscenarzystę Michała Englerta. Skarykaturowany kraj na cywilizacyjnym skrzyżowaniu.

Tak właśnie, „Na skrzyżowaniu”, nazywał się krótki film Małgorzaty Szumowskiej zrealizowany przed kilkunastu laty dla duńskiego producenta. Głównym, milczącym świadkiem życia był przydrożny Chrystus na krzyżu. W „Twarzy” takim świadkiem staje się monstrualny, betonowy świątek, który nie chce patrzeć tam, gdzie mu każą biskupi.

W filmie jest także inne znaczące miejsce: szpital, w którym przeszczepiono Jackowi nową twarz. Symbol nowoczesności, gdzie dokonano świeckiego cudu, uznanego w rodzinnej wsi Jacka za dzieło szatana. Ten film rozgrywa się na skrzyżowaniu nowoczesności, która ma różne twarze: szpital i pomnik; promocja dla golasów i egzorcyzmy.

Siekiera, Szumowska, młotek, kilof...

Małgorzata Szumowska dostała za ten film Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie i manto w kraju. Przy czym głosy krytyczne rozłożyły się niekoniecznie według podziałów politycznych, choć np. wśród głośniejszych oponentów Szumowskiej znalazł się minister kultury Piotr Gliński, który nazwał film „głupim” i „przewidywalnym”.

W audycji Polskiego Radia 24 „Trendy kultury” (w której również brałem udział) krytyk Piotr Czerkawski uznał, że reżyserka wpadła we własne sidła: krytykując spojrzenie na człowieka przez pryzmat stereotypu, sama w podobny sposób potraktowała swoich bohaterów.

Z kolei Krzysztof Varga w „Dużym Formacie” zaatakował Szumowską za to, że „wali na odlew” i „zamiast narzędzi reżyserskich używa siekiery, kilofa i młota”. Autor stwierdza, że reżyserka, wywyższając się, szydzi z „tubylczej ludności”. Ale przecież z tych postponowanych „tubylców” i „prostych ludzi” wywodzą się posłowie, ministrowie i całe partie, których byśmy wcale nie chcieli oszczędzać.

Jednak nie przypuszczam, że śladem Szumowskiej pójdą inni i zaleje nas fala komedii politycznych. Film powstaje zbyt długo, my tymczasem żyjemy w błyskawicznym tempie codziennych newsów i skaczących sondaży. Jedni patrzą władzy na ręce, drudzy zajmują się żarliwą obroną rządu, a jeszcze inni, całkiem liczni, pozostają obojętni. Wobec takiego społecznego rozproszenia i polaryzacji trudno sobie na razie wyobrazić polityczny film, który by nas połączył, tak jak kiedyś „Człowiek z marmuru”.

Dziś, w świecie postprawdy, fałszywych wiadomości, kłamstw z niewiedzy, z bezczelności lub z przekonania, nawet prawda może wydawać się kłamstwem.

Jak Kościół schlebia ciemnogrodowi

W czasach kina moralnego niepokoju następował rozkład ideologii – dziś ludzie zaczynają z powrotem jej poszukiwać. Zrobienie krytycznego filmu o pisowskiej Polsce wydaje się trudne również z powodu nudy, jaką ten temat budzi. „Dobra zmiana” wciąż trwa, opozycja jest zmuszona do powtarzania wciąż tych samych argumentów. Szumowskiej udało się tę barierę oczywistości i nudy przezwyciężyć śmiechem. Jest pierwszym filmowym twórcą – obok Andrzeja Jakimowskiego („Pewnego razu w listopadzie...”) – który krytycznie spojrzał na czasy pisowskie.

Przekaz „Twarzy” nie sprowadza się, jak chce Varga, do ogranych żartów z Kościoła

– jak w scenie spowiedzi, gdzie ksiądz (Roman Garncarczyk) zadaje intymne pytania Dagmarze, byłej narzeczonej Jacka (Małgorzata Gorol). W „pojedynku” przy konfesjonale to ona wygrywa, zapędzając ciekawskiego księdza w kozi róg.

Ten wiecznie uśmiechnięty proboszcz sprzyja Jackowi, ale nie może sprzeciwić się ogółowi. Dagmara i rodzina Jacka manipulują księdzem. Przychodzą do spowiedzi, żeby wymusić na księdzu egzorcyzmy.

„Twarz” ukazuje więc nie tyle „władzę Kościoła”, ile coś przeciwnego: aby utrzymać władzę, Kościół schlebia ciemnogrodowi. Ksiądz jest na usługach społeczności, która zafundowała sobie największy na świecie – bluźnierczy w istocie – pomnik Chrystusa, wystawiony na ich własną chwałę.

Swoim filmem Szumowska zaatakowała więc nie tyle władzę, ile „suwerena”, który ją wybrał. „Twarz” jest filmem o dziwności Polski. W Berlinie spodobał się pewnie dlatego, że cały świat, na różne sposoby, dziwaczeje. Ale choć widzowie z różnych krajów dostrzegają w bohaterach filmu przywary własnych rodaków, to w tym rankingu światowej dziwności jesteśmy jednak w czołówce. Bo nikt nie ma tak dziwnych pomników...

 

O, w mordę! czyli Szumowska wali na odlew

Krzysztof Varga

26 marca 2018 | 05:52

 

Podekscytowany sukcesem nowego filmu Małgorzaty Szumowskiej na festiwalu w Berlinie, gdzie zdobył Wielką Nagrodę Jury zwaną Srebrnym Niedźwiedziem, popędziłem na pokaz „Twarzy” w stanie nadzwyczajnej egzaltacji. Zresztą nawet jakby Szumowska – zwana przez wyznawców Szumą – żadnej nagrody nie zdobyła, popędzenie na „Twarz” było imperatywem kategorycznym.

Film o tubylczej ludności polskiej

Rzecz dzieje się byle gdzie, czyli gdzieś w Polsce, ściślej chyba na Podkarpaciu, tam powstaje monumentalny pomnik Chrystusa Króla, większy niż ten w Rio de Janeiro, choć nie wiadomo, czy większy niż w Świebodzinie. Pracuje przy nim okoliczny mieszkaniec grany przez Mateusza Kościukiewicza, tym się od tubylczej ludności różniący, że planujący wyjazd zarobkowy z Polski oraz słuchający heavy metalu, postać od początku budząca sympatię i współczucie. Nie zdradzę tu tajemnicy, pisząc, że metalowiec Jacek przeżyje przerażający wypadek na budowie figury Chrystusa Króla i straci twarz w sensie dosłownym – przypadek robotnika, któremu pioniersko przeszczepiono twarz, w istocie miał w Polsce miejsce kilka lat temu, jest zatem film Szumowskiej „inspirowany prawdziwymi wydarzeniami”. Jak się można domyślać, Jacek, powróciwszy do żywych, ale już z nową, otrzymaną od dawcy twarzą, spotyka się z dystansem, a nawet niechęcią ludności tubylczej, w tym narzeczonej Dagmary, co zresztą nie jest niczym zadziwiającym: gdy widzimy bliską osobę, ale przerażająco odmienioną, niekoniecznie budzi w nas to czułość, empatię i nieprzezwyciężalne poczucie solidarności. Jednak nie Jacek ze swą nową twarzą jest tematem tego filmu, nie jego psychologiczne rozterki, nie jego walka wewnętrzna, nie przemiana wreszcie – odnoszę wrażenie, że w zasadzie tej postaci mogłoby w filmie nie być, a i tak niewiele by to zmieniło. Bo jest to film nie o człowieku zmagającym się ze swą traumą, ale o tubylczej ludności polskiej i jest to film zadziwiający.

Na zasadnicze pytanie, czy tak jak w „Twarzy” wyglądać może rzeczywistość na polskiej prowincji, odpowiem – tak może wyglądać, a nawet nie jest wykluczone, że wygląda, co zresztą i tak nie ma większego znaczenia, ponieważ prawem sztuki jest przejaskrawiać, prawem sztuki jest przeginać pałę, prawem sztuki jest kłamać nawet.

My od sztuki ostatnio wymagamy wyłącznie prawdy, i to są bardzo niebezpieczne wymagania. Ale od sztuki oczekiwałbym przecież także – szturmuję Himalaje patosu – jakiejś nieoczywistości, zaskoczenia bym pragnął, przełamania stereotypów.

A Szuma nie zaskakuje, nie przełamuje, Szuma, niestety, patrzy z wyższością na owe pijane boże krówki, ustawia sobie kukiełki i strzela do nich jak w wesołym miasteczku. Nie sądziłem, że kiedyś użyję modnego ostatnio zwrotu retorycznego o „pogardzie dla ludu”, przyznaję, iż sformułowanie o „liberalnych elitach pełnych pogardy dla ludu” wysoko jest u mnie na liście najbardziej wkurwiających wytrychów publicystycznych, zatem teraz z niejakim zażenowaniem i wstydem mówię: ten film jest przepełniony pogardą dla ludu.

Szuma nie zaskakuje

Nie mówię, że koniecznie trzeba zrozumieć racje tubylców, którzy nawet do Anglii nie mogą uciec, bo tak fenomenalnie są niewykształceni, nieokrzesani i uwięzieni dożywotnio w swojej polskiej zaściankowości, w swoim pijackim katolicyzmie, w swojej pastewnej ksenofobii, której dają tu mistrzowskie popisy, nie mówię, że trzeba się nad nimi z czułością pochylać. Ja mówię, że nie warto pogardzać swoimi bohaterami, nawet jeśli są fikcyjni, bo bohaterowie mogą się odwinąć i położyć cały film.

Kiedy następuje scena spowiedzi, ja niemal się modlę, by ksiądz w konfesjonale nie pytał dziewczęcia, czy się z narzeczonym dotykają w miejscach intymnych, choć wiem, że jak najbardziej jest w praktyce spowiedników takie pytania zadawać i ten ewangeliczny temat drążyć. Modlę się, ale moja modlitwa nie zostaje wysłuchana: ksiądz pyta dziewczę, czy się z narzeczonym dotykają w miejscach intymnych i czy ona robi to ustami. Cokolwiek by się działo, ani na chwilę mnie Szuma nie zaskakuje, ani razu nie wpadam w konfuzję, ani razu wreszcie nie doświadczam rozczarowania – wszystko jest doskonale wręcz przewidywalne. Jeśli rodacy śpiewają w kościele, to śpiewają groteskowo, ale nade wszystko zgromadzeni w świątyni rodacy rodzaju męskiego śpiewają na niezłej bani, tak że ledwo się na nogach trzymają. Czy rodacy mogą na bani w kościele śpiewać? Raczej bycie na bani w kościele nie jest dobrze na wsi widziane, bo na bani można być nieustająco, ale kościół to jednak kościół, w Polsce nawet katolicy mają szacunek do kościoła. Ale uznaję, że mogą rodacy być na bani w kościele, a jednak przecież nie wierzę w tę scenę.

A kiedy rodacy przy świeżym grobie dziadka poczynają się kłócić o to, do kogo ziemia pod lasem należy, jeszcze bardziej jestem niezaskoczony – zaskoczony byłbym, gdyby nagle nad świeżą mogiłą jakieś dziwne pojednanie rodzinne nastąpiło; nie następuje.

Z niebywałą wręcz ekscytacją oczekiwałem legendarnej sceny odprawiania egzorcyzmów – nim film zobaczyłem, już w relacjach z berlińskiego festiwalu czytałem o bezgranicznej dowcipności sceny egzorcyzmowania bohatera. Ja na egzorcyzmy jestem nadzwyczaj łasy, nieodmiennie wszelkie relacje z egzorcyzmów mnie w drżenie rozkoszy wprawiają, śledzę nawet niebywałą karierę książek zmarłego niedawno Gabriele Amortha, oficjalnego watykańskiego egzorcysty – jego dzieł na polskim rynku jest coś koło dwudziestu, kiedyś będą tematem felietonowego namysłu. Czekałem zatem na tę epokowo śmieszną i transgresyjnie groteskową scenę egzorcyzmów, ale okazało się, że ani ona śmieszna, ani straszna, a zdaje mi się, że tylko takie reakcje na egzorcyzmowanie być mogą: śmiech bądź śmiertelne przerażenie, a tu nic zupełnie. Krótka, nieśmieszna i niestraszna scena, która nawet nie ma szansy wybrzmieć dobrze, jako i w zasadzie żadna scena w tym jakby nazbyt pospiesznie klejonym filmie nie wybrzmiewa.

Satyra Szumowskiej na tępą, pijaną Polskę

Szumowska miast narzędzi reżyserskich używała w czasie kręcenia przedmiotów, jakimi w codziennej pracy drwal, górnik bądź kowal się posługują, mianowicie siekiery, kilofa i młota. Kiedy nadciąga nadzieja na jakieś metafizyczne wzruszenie, gdy spodziewam się, że przeżyję coś nieoczywistego, niespodziewanego – Wielka Szuma sięga po kilof i kilofem mnie w łeb wali. Kiedy się już otrząsnę z tego uderzenia, gdy obolałą głowę rozcieram, Wybitna Szuma wielki zamach bierze i mi łopatą poprawia, a gdy jeszcze dycham, młotem mnie dobija.

 

Oglądając satyrę Szumowskiej na tępą, pijaną Polskę katolicką, jednocześnie czułem nieprzeparte wręcz pragnienie obejrzenia prawicowej satyry na polską lewicę, na polskich ateistów, na wegetarian, feministki, nachodzą mnie te mroczne pragnienia jak nocne koszmary, ale jednocześnie nie umiem się im przeciwstawić.

Tak, obejrzałbym brawurową satyrę prawicowego geniusza, ale kiedy to piszę, już znajduję w tym postulacie same oksymorony.

Jako że kadry słabe, talentów deficyt straszny, pozostanie tylko produkcja wzniosłych bulgotów, „Twarz” akurat zalana zostanie prawicowo wzmożonym bulgotem, ale z tego bulgotu żadne dzieło artystyczne się nie wyłoni. Pożre nas ta Polska, wszystkich pożre solidarnie, pospołu prawicowców i lewicowców, katolików i ateistów, mężczyzn, kobiety i dzieci pożre, my już przecież siedzimy wszyscy w jej monstrualnej paszczy i przesuwamy się ku narządom trawiennym pełnym jadowitych soków...

 

Comment

You must be logged in to comment. Register to create an account.